Jeden

6.10.2014

Rozdział, jak i całe opowiadanie, dedykuję Nance (chociaż wiedz, że jak przyjedziesz do Warszawy, to masz ode mnie mocnego kopa za to, że usunęłaś wszystkie swoje dzieła!). W sumie gdyby nie ona to nie tylko bym nie opublikowała "Maddaleny", ale przede wszystkim nawet bym jej nie napisała.
Byłabym wdzięczna, gdyby osoby czytające zostawiły po sobie jakiś ślad, komentarz, nawet krótki, żebym wiedziała, czy to moje publikowanie ma jakiś sens. Bo pisać raczej nie przestanę, niektórzy (czyt. Nance) pewnie mi nawet na to nie pozwolą ;)
Czyli co? Zapraszam do lektury!


No one, absolutely no one, has the right to take someone`s happiness away.

Jeszcze raz zerknęła na siedzącą na przeciwko niej dyrektor ośrodka i kiwnęła potwierdzająco głową.
- Jestem pewna - powiedziała cicho, chowając dłonie pod stół i mocno zaciskając kciuki z nadzieją, że kobieta przystanie na jej propozycję.
- Niech będzie - burknęła w końcu i niedbałym machnięciem dłoni wyprosiła Lorę za drzwi.
Dziewczyna wyszła z gabinetu swojej przełożonej z szerokim uśmiechem, a na korytarzu pozwoliła sobie na okazanie więcej radości, w podskokach ruszając w stronę swojej sali. Nim przekroczyła jej próg, poczuła pulchne dłonie ciasno oplatające ją w pasie i mimowolnie odwzajemniła uścisk.
- Cześć, Maddie. Jak dzisiejsze badania? - zapytała z troską jedenastoletniej dziewczynki.
- Dobrze - odpowiedziała mała, mocniej przytulając się do swojej opiekunki.
- To super. Chodź, mam dla was fantastyczną wiadomość. - Lorenza subtelnie wyswobodziwszy się z objęć Maddaleny, chwyciła ją za rękę.
Razem przeszły do końca korytarza i przez oklejone kolorowymi rysunkami drzwi weszły do niewielkiej sali, w której siedziała już pozostała piątka. Lora poprosiła dzieci, by zajęły miejsca na dywanie i sama usiadła pomiędzy nimi. Z uwagą przyjrzała się swoim podopiecznym: Liv przytulała do siebie Teo, pluszowego misia, Ciro z Efrem przeglądali jakąś książkę, Isaia zawzięcie malował obrazek, a Elia i Nicoletta z zaciekawieniem wpatrywali się w Lorenzę.
Posadziwszy Maddie na dywanie, westchnęła, czując ciepło w okolicy serca. Pokochała te dzieci, ich beztroskę, uczuciowość i dlatego nigdy nie potrafiła odpowiedzieć im zgodnie z prawdą, dlaczego ich rodzice pozostawili je w ośrodku pomocy społecznej; nie rozumiały, że z ich zespołem Downa mogą być obciążeniem. Jednak Rossi też tego nie pojmowała - nie potrafiłaby oddać swojej pociechy, porzucić i nigdy nie zainteresować się jej losem.
Odchrząknęła.
- Co wy na to, żebyśmy poszli jutro na mecz siatkówki? - rzuciła z uśmiechem, przeczuwając, że dzieci przystaną na jej propozycję.
- Lora, to ci panowie, którzy biegają po takim ogromnym polu i kopią piłkę? - zapytał podekscytowany Elia, przysuwając się do kobiety i zacisnął dłonie na jej palcach. Roześmiała się ciepło i wolną ręką pogłaskała chłopca po głowie.
- Nie, skarbie. Mówisz o piłce nożnej. Siatkówkę oglądaliśmy w telewizji w poprzedni weekend, pamiętacie? Wysocy panowie rękoma przebijający piłkę przez siatkę.
- I trzeba trafić w to pomarańczowe? - zawołał Ciro, odrywając się od lektury.
- I gra się do 21 punktów?
- Do 25, Nico - poprawiła dziewczynkę, która speszyła się i schowała twarz a dłoniach. - Ale byłaś blisko, aniołku - dodała Lora, uśmiechając się pokrzepiająco.
Wiedziała, że dzieci resztę dnia spędzą na wyobrażaniu sobie spotkania z ludźmi, zobaczenia świata innego niż ten, który otaczał je na co dzień. Były gotowe nawet nie spać, wciąż i wciąż rozmyślając o zbliżającym się wydarzeniu. Panna Rossi starała się przybliżyć im to wszystko, co znajdowało się za murami ośrodka opieki społecznej, czasem zabierała je na spacery. Jednak odkąd kobieta zaczęła tę pracę, to pierwszy raz, gdy dyrektorka pozwoliła jej na zabranie całej grupy na - swego rodzaju - wycieczkę. Chciała, żeby ten dzień był dla małych Muminków niezapomniany.
Klasnęła w dłonie i uśmiechnęła się szeroko.
- No, dzieciaki, czas na zabawę! Olivia, ostatni raz uściskaj Teo i odłóż go do koszyka. Isaia, Efrem, przyniesiecie klocki? Zbudujemy twierdzę! - zaproponowała, chociaż przypuszczała, że nim staną mury, będą musieli zaczynać od nowa - Elia często się złościł i niszczył to, czym akurat się zajmował.
Cała grupa w zgodzie rozpoczęła składanie klocków zgrubiałymi paluszkami i tylko Ciro nie drgnął, wciąż siedząc nad otwartą książeczką i wpatrując się w Lorenzę z szeroko otwartą buzią. Kobieta usiadła obok dziewięciolatka i trąciła go lekko ramieniem miedzy żebra.
- Lora, mówiłaś prawdę?
- A dlaczego miałabym kłamać? - zapytała cicho, sadzając chłopca na swoich kolanach. Dłonią przeczesała jego przydługie włosy i poprawiła zsuwające się z jego nosa okulary. Uniosła kąciki ust w ciepłym uśmiechu.
- Dorośli kłamią - wyszeptał smutno.
- Ja cię nigdy nie okłamię, Ciro. Nigdy - obiecała. Pocałowała go w czoło i postawiła na nogach. - Chodź, rycerzu, królestwo potrzebuje bohatera! - zawołała i w radośniejszych nastrojach dołączyli do grupy, a dziewięciolatek od razu zaczął zarządzać, gdzie zbudować bramę, a gdzie powinna stanąć baszta.
Przez cały dzień organizowała Muminkom zabawy, które mogły zająć ich myśli na dłużej. Obserwując starszych i pilnując, by nie zniszczyły za wiele, ćwiczyła z najmłodszymi Isaią i Liv wymowę i koordynację ruchową, by jej dzieci były jak najlepiej przygotowane do życia w społeczeństwie.
Kiedy wszystkie już posnęły, Lorenza pożegnała się z pozostałymi opiekunkami, owinęła szyję chustką i wyszła w chłodny wieczór. Mimo późnej pory, wiatru przeciskającego się pod materiał płaszczyka i siąpiącego z nieba deszczu, nie poszła prosto do swojego mieszkania, a najpierw wstąpiła do pobliskiego szpitala, w którym badania przechodziły jej wszyscy podopieczni.
- Dobry wieczór, Lorenzo! Do doktora Lucchesi? - zapytała sympatyczna pielęgniarka i pokierowała Lorę do odpowiedniego gabinetu.
Kobieta przeszła przez korytarz, zapukała do drzwi, a usłyszawszy zgodę na wejście, nacisnęła klamkę.
- O, miałem do ciebie dzwonić.
- Dobry wieczór, doktorze. O co chodziło z tymi badaniami Maddie? - usiadła na wolnym krześle i zerknęła niepewnie na mężczyznę.
Westchnął ciężko i wyjął z szafki podpisaną imieniem i nazwiskiem dziewczynki i oznaczoną tajemniczymi symbolami. Przejrzał plik kartek i jedną z nich przesunął po biurku w stronę pannę Rossi.
- Jak wiesz, Maddalena urodziła się z wrodzoną wadą serca. Myśleliśmy, że napadowe kołatanie serca jest wynikiem migotania przedsionków, przeprowadziliśmy szczegółowe badania i... - urwał na sekundę, palcem wskazał kobiecie rząd danych w dokumentach i pokręcił głową. Zarówno w jego, jak i Lory oczach czaiło się przerażenie. - Te wszystkie osłabienia, męczliwość, bladość skóry i błon śluzowych... Maddie zachorowała na ostrą białaczkę szpikową.
Kobieta zamarła. Z niedowierzaniem wodziła wzrokiem pomiędzy kartką a doktorem Divo Lucchesim, raz otwierała buzię, by za chwilę ją zamknąć i nie wiedziała, co ma w tej sytuacji zrobić. Chciała wybiec z płaczem, wrócić do ośrodka i tulić do siebie Maddalenę najmocniej, jak tylko się da. Wiedziała jednak, że nie może przed podopiecznymi pokazać, że dzieje się coś złego - zawsze wyczuwały jej złe samopoczucie, ich humor się psuł i stawały się jeszcze bardziej chimeryczne, niż zwykle.
- Lora, leczenie białaczek u dzieci z DS przebiega lepiej niż u ich rówieśników. Dobrze reagują na terapię, obserwuje się większy odsetek całkowitego wyleczenia oraz przeżycia bez nawrotów choroby. Jestem pewien, że razem przez to przebrniemy - powiedział lekarz pocieszająco, swoją dłonią nakrywając dłoń kobiety i ściskając ją lekko.
Po powrocie do mieszkania niedbale odwiesiła kurtkę na wieszak, wstawiła wodę i przebrała się z przemoczonych ubrań w wełniane legginsy i gruby sweter. Po rozczesaniu skołtunionych włosów, w kubku zalała wrzątkiem torebkę herbaty i usiadła na szerokim parapecie, owijając się ciasno kocem i wyglądając przez zakurzone okno na ulice Piacenzy, co i raz wzdychała ciężko. Na jej ustach już nie czaił się delikatny uśmiech, z którym wychodziła z ośrodka. Właściwie odkąd skończyła liceum, była pracownikiem socjalnym, zaocznie studiując pedagogikę specjalną z logopedią. Wiedziała, że odgrywa bardzo ważną rolę, chociaż zarabiała niewiele. Była za to bogata w doświadczenia - otwierała świat dla innych. Dzięki niej bezpłodna para już do końca życia mogła świętować Dzień Matki i Dzień Ojca, bo pomogła jej adoptować dziecko narkomanki, którego nie chciał nikt inny. Jakiś bezdomny weteran czuł, iż ma swoje miejsce na świecie. Jakaś nastolatka przestała się samookaleczać. Stary człowiek, mąż cierpiącej na Alzheimera, wracał myślami do dobrych czasów, kiedy żona jeszcze go pamiętała. Bita kobieta znalazła w sobie siłę, by na dobre opuścić swojego kata. A przede wszystkim sprawiała, że dzieci z zespołem Downa czuły się jak najmądrzejsze dzieci na świecie. Ich uśmiech był dla niej wystarczającą zapłatą za wszystko, co robiła.
Zapomniani czuli się ważni, a niezbyt piękni - atrakcyjni; zagubieni - zrozumiani, a załamani stali się szczęśliwsi. Przez cztery lata zrobiła więcej, niż większość ludzi zgromadzi przez całe życie. Zmieniała świat. Ale sama była samotna i - wbrew pozorom - nie do końca szczęśliwa. A ten stan pogłębiała wiadomość, że jedno z jej dzieci może umrzeć, bo przecież była po to, by ludzi ratować, a nie żegnać. I to bolało najbardziej.

4 komentarze:

  1. Miśku, dziękuję ci bardzo <3 Jesteś genialna, ale to wiesz. Będę czytać, komentować. Uwielbiam to opowiadanie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajna treść i ciekawy pomysł

    OdpowiedzUsuń
  3. Nigdy nie czytałem takiego czegoś, jesteś niezła! B.B.

    OdpowiedzUsuń