Pięć

20.10.2014

Remember that everyone you meet is afraid of something, loves something and has lost something.

Lorenza każdego dnia wielokrotnie pokonywała drogę od ośrodka do szpitala, do domu wracając dopiero późnymi wieczorami. Była niezmiernie wdzięczna Vettoriemu, że trwał przy swojej obietnicy i codziennie nie tylko przewoził ją z miejsca na miejsce, ale także odwiedzał Maddalenę w szpitalu, opowiadał o siatkówce, grał w warcaby i wiele innych gier, a nawet oglądał bajki, choć niektóre powtarzały się niejednokrotnie. Okazywał Lorze swoje wsparcie w każdej chwili poprzez ciepłe uśmiechy, głębokie spojrzenie zapewnienia, że nie zamierza zostawić jej z tym wszystkim samej, milczenie, kiedy potrzebowała zamknąć się w swoim świecie i wyłączyć myślenie. Był. Trwał.
Siedziała na krześle obok łóżka Maddie i wpatrywała się w jeden punkt, gdzieś ponad ramieniem siatkarza. Zebrawszy włosy w koka, drgnęła niespokojnie i przeniosła wzrok na dwójkę najbliższych jej osób kolorujących jakiś obrazek. Przyglądała im się w bardzo badawczy, ale ciepły sposób, uśmiechając się coraz szerzej z każdym wybuchem śmiechu jedenastolatki. I z każdą kolejnym dniem, tygodniem, miesiącem spędzanym w ich towarzystwie utwierdzała się w przekonaniu, że Luca jest osobą, która zasługuje na poznanie jej historii.
- Dlaczego nikt mi nie mówi, że umrę?
Uśmiechnęła się i ścisnęła mocno dłoń Maddie.
- Każdy kiedyś umrze, skarbie. Ale na ciebie jeszcze nie czas.
- Chciałabym być nieśmiertelna… - rozmarzyła się jedenastolatka i mocno przytuliła do Lorenzy.
- Kiedyś będziesz – wyszeptała i ucałowawszy na pożegnanie czoło dziewczynki, pozwoliła sobie spleść razem palce swojej dłoni z Luci i poprowadziła go najpierw korytarzami, a później alejkami parku usytuowanego obok szpitala.
Życie, uświadamiała sobie, bardzo przypominało piosenkę. Na początku była tajemnica, na końcu - potwierdzenie, ale to w środku kryły się wszystkie emocje, dla których cała sprawa stawała się warta zachodu. Każdy dzień stawał się walką o lepsze jutro – ze słońcem, które latem zmieniało kolor jej skóry na ciemnobrązowy czy śniegiem, który tak jak teraz zmieniał Piacenzę w białą krainę.
- Zawsze chciałam mieć młodsze rodzeństwo - zaczęła cicho. Mówiła jak do kogoś, kogo nigdy więcej miała nie spotkać. Szeroko otwierała serce, jakby wiedząc, że czar wieczoru może się nie powtórzyć. - Modliłam się o to każdego wieczora, powtarzałam jak mantrę, wciąż i wciąż poruszałam ten temat przy rodzicach. I wiesz, w dniu moich dziesiątych urodzin mama powiedziała, że będę mieć siostrzyczkę. To był najwspanialszy prezent, jaki rodzice mogli mi podarować. Kolejne pół roku spędziłam na pomaganiu tacie w przygotowaniu pokoju dla małej, rysowałam obrazki, które tato oprawiał w ramki. Kiedy przypadkowo zrzuciłam ze stołu puszkę z farbą i ochlapałam nią jedną ze ścian, postanowił, że wszystkie udekorujemy u dołu floresami na kształt chmur. To miało być najwspanialsze pomieszczenie w całym naszym domu. Mieliśmy stworzyć szczęśliwą rodzinę, ale wtedy... Urodziła się. Mały Muminek. Skośne oczka, niedowład w mięśniach i wada serca. Mama wpadła w depresję. Nie kochała jej. Nie umiała. Nie chciała. A może kochała po swojemu? - wykrztusiła, mocno ściskając jego rękę. - Tato dwoił się i troił. We trójkę jeździliśmy po lekarzach, na rehabilitację, ćwiczyłam z nią po kilka razy dziennie. Była wspaniałym dzieckiem, wiesz? Byłam gotowa jej nawet nieba przychylić, by tylko ponownie ujrzeć jej uśmiech. Dorastałam przy niej, rok, drugi, siódmy. Pamiętam nasze wspólne kąpiele, urządzane bitwy na pianę, które mama, zrozumiawszy swoje zachowanie, zawsze kwitowała wywróceniem oczami i śmiechem, chociaż później musiała sprzątać całą łazienkę. Byłam naiwna myśląc, że ta wada serca to nic, pikuś. - Westchnęła ciężko, kręcąc lekko głową. - Umarła, nie ukończywszy ośmiu lat. Mój mały aniołek...
Luca przygarnął ją do siebie i pogłaskał po głowie, zadając pytanie, które dręczyło go od początku opowieści Lory, chociaż domyślał się odpowiedzi.
- Jak miała na imię?
Kobieta mocniej wtuliła się w jego silne ramiona.
- Maddalena - wykrztusiła z trudem, opierając policzek na piersi mężczyzny i rozluźniając spięte mięśnie.
Nie liczyła sekund czy minut, w ciągu których trwali w bezruchu – cieszyła się tą krótką chwilą zawieszenia w bezczasie, czując się bezpiecznie z twarzą ukrytą pomiędzy grubym materiałem szalika Vettoriego.
- Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć, prawda? – usłyszała w uchu ciepły głos siatkarza i mimowolnie zadrżała. Uniosła głowę i uśmiechnąwszy się niepewnie, kiwnęła głową.
Ostrożnie wyswobodziła się z jego objęć i puściła się biegiem w stronę pokrytej grubą warstwą śniegu ławki. Zgarnęła w dłonie odrobinę i ulepiwszy niekształtną kulkę, wycelowała i rzuciła w kierunku zbliżającego się mężczyzny. Roześmiała się z politowaniem nad własnym brakiem celności, kiedy pocisk jedynie musnął jego ramię i zaczęła uciekać, kiedy Vettori przyspieszył kroku z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
Ganiali się po całym parku, rzucając w siebie śnieżkami, wsypując sobie biały puch za kołnierze i tworząc aniołki, diabełki i inne postacie na śniegu. Po raz pierwszy od wielu dni Lora nie panowała nad wybuchami śmiechu, w czym towarzyszył jej siatkarz, co i rusz obdarzając ją ciepłym spojrzeniem. Doceniał to, że kobieta w końcu się przed nim otworzyła, że zaufała mu i powierzyła tak głęboko skrywany sekret. I, chociaż go o to nie prosiła, obiecał sobie w duchu, że nikomu go nie zdradzi i będzie strzegł niczym najcenniejszego skarbu, tak samo jak chciał strzec jej – roześmianego chochlika, który czaił się za drzewami z kilkoma śnieżnymi kulkami w zmarzniętych dłoniach z nadzieją, że jej nie zauważy. Chciał dać jej tę radość i satysfakcję, pozwolił jej trafić w swoje plecy, lecz gdy tylko to się stało, porwał ją w swoje ramiona, obrócił się dookoła własnej osi i straciwszy równowagę, wpadł w zaspę, ciągnąć za sobą wciąż śmiejącą się Lorenzę.
- Chyba się uzależniłam, Luca – wyznała, uspokoiwszy oddech. Kiwnął głową. Lora podniósłszy się, otrzepała przemoknięte spodnie i kurtkę i po podaniu ręki Vettoriemu, pomogła mu wstać. - Nie chcę z tym zrywać – dodała.
– Ja też. Będę uzależniony, bo od siatkówki tylko bardziej uzależniony jestem od ciebie.
Westchnęła cicho, uśmiechnąwszy się na jego słowa i ponownie splótłszy razem palce ich dłoni, pozwoliła mu wsadzić się na motor, którego wciąż się obawiała i odwieźć do jego mieszkania, gdzie przebrała się w za duże dresy i zaparzyła po kubku gorącej herbaty dla obydwojga.
Siedzieli do późnej nocy i rozmawiali, przeplatając tematy błahe z poważniejszymi i wymieniając się niepewnymi uśmiechami. Lora miała świadomość, że właśnie odnajdywała swoje miejsce na ziemi obok mężczyzny, który tak jak ona czegoś się bał, coś kochał i z pewnością coś stracił.

3 komentarze:

  1. "który tak jak ona czegoś się bał, coś kochał i z pewnością coś stracił" ♥♥♥

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak coś czułam, że tajemnicą Lorenzy może być śmierć młodszej siostry. Śmierć kogoś bliskiego musi być straszną tragedią, zwłaszcza, gdy umiera ktoś, kto teoretycznie powinien mieć przed sobą całe życie. Dlatego mam nadzieję, że ta Maddie nie opuści naszej bohaterki.
    Podoba mi się również rozwój uczuć pomiędzy Lucą i Lorenzą, nic nie jest nachalne, a wszystko przychodzi, jakby samo z siebie, tak naturalnie, w wyniku tego, że ze sobą przebywają, poznają się, odkrywają. Czytając Twoje opowiadanie, człowiek czuje się, jak w taki zimowy, mroźny dzień, gdy siedzi z kubkiem gorącej herbaty pod ciepłym kocem i może się uśmiechnąć, bo świat to jednak jest całkiem piękny, gdy zamiast patrzyć, będziemy widzieć.
    Eh, rozmarzyłam się, ładny rozdział.

    Pozdrawiam ciepło i jesiennie,
    E.Lizz
    we-will-be-the-champions.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. ♥ Mój ulubiony rozdział jak do tej pory na tym blogu, pomimo zimowej scenerii niesamowicie ciepły. Podoba mi się Luca na tym blogu, mam o nim podobne wyobrażenie ;) Pozdrawiam, Ola :)

    OdpowiedzUsuń