Siedem

27.10.2014

Please, take me away from here.

Siedziały razem z Maddaleną opatulone grubymi kocami na szpitalnym łóżku i w ciszy wyglądały przez okno i wpatrywały się w granatowe płótno nieba upstrzone niezliczoną ilością maleńkich mieniących się punkcików. Lora spoglądała co pewien czas na dziewczynkę, by tylko upewnić się, że nadal jest, że nigdzie się nie wybiera.
- Co to jest miłość, Lora? - usłyszała pytanie.
- Miłość jest wtedy, Mads, kiedy wolimy jedno życie z ukochaną osobą, niż samotność przez wszystkie ery tego świata. Miłość to to, co wywołuje twój uśmiech, kiedy jesteś zmęczona.
- Czy miłość jest wtedy, kiedy Luca przynosi ci kawę i, zanim ci ją poda, próbuje, czy dobrze smakuje?
Lorenza roześmiała się ciepło i kiwnęła głową.
- Tak. To jest miłość.
Ścisnęła w dłoniach kubek z gorącą herbatą i zaczęła nucić pod nosem jakąś piosenkę. Przymknęła powieki, a po policzkach spłynęły jej gorące łzy, kiedy przypomniała sobie ostatnie słowa doktora Lucchesi.
- Obiecaj, że nigdy sobie nie pójdziesz - poprosiła słabo jedenastolatka, pulchnymi piąstkami ocierając najpierw policzki kobiety, a potem swoje własne. Lorenza objęła ją ramieniem, które miało zapewnić jej bezpieczeństwo przed zimnym światem.
- Nie pójdę, Maddie. Zostanę z tobą do końca - powiedziała cicho, całując dziewczynkę w czubek głowy.
Niespodziewanie aparatura, do której podłączona była dziewczynka, zaczęła wariować. Przerażona Rossi zerwała się z miejsca i krzykiem przywołała lekarzy na salę, którzy od razu podjęli się akcji ratowania małej pacjentki. Kobieta objęła się ramionami i z przerażeniem wymalowanym na twarzy przez szybę przyglądała się temu wszystkiemu. Maddalena wygasała, ale ona do ostatniej chwili była gotowa wciskać jej w dłoń zapałki. Płakała, kiedy przeraźliwy dźwięk ucichł, a doktor Divo wyszedł z sali ze spuszczoną głową i położył dłoń na jej ramieniu.
- Obawiam się, Lora, że musimy przygotować się na najgorsze. Nie wiemy, skąd to nagłe pogorszenie, ale... Może powinnaś zadzwonić do rodziców Maddie?
Kiwnęła głową, pociągając nosem i wyciągnęła rękę po karteczkę, w której zapisany był numer telefonu do pani Piccio. Zacisnęła na niej mocno dłoń i przycisnęła do serca, z całej siły, dopóki lekarz z głębokim westchnieniem nie zdecydował zostawić jej w samotności.
Wpisała w telefonie rząd cyferek i drżącą dłonią przytrzymała aparat przy uchu.
- Halo? - usłyszała po drugiej stronie słuchawki. Nagle zaczęła się denerwować. Głośno przełknęła ślinę.
- Czy dodzwoniłam się do Marii Piccio?
- Tak, a kto mówi? - Lora wyczuła zniecierpliwienie w głosie i zacisnęła mocniej dłoń na telefonie.
- Z tej strony Lorenza Rossi. Pracuję w ośrodki opieki społecznej, w którym mieszka pańska córka.
- Ja nie mam córki.
Chłód, z jakim Maria wypowiedziała te słowa, sparaliżował Lorę. Usiadła na jednym ze stojących pod ścianą krzeseł, gdyż nie do końca ufała swoim nogom, jednak wciąż nie odrywała wzroku od szyby oddzielającej ją od sali, na której lekarze wciąż badali Maddie.
- Proszę pani, Maddalena choruje na ostrą białaczkę szpikową, jednak leczenie nie daje oczekiwanych efektów. Ona umiera... - Głos Rossi się załamał. Przetarła twarz wolną dłonią i zamrugała nerwowo, powstrzymując cisnące się łzy. - Nie uważa pani, że powinni państwo przyjechać i chociaż się z nią pożegnać?
Przez dłuższą chwilę na linii panowała cisza. Lora odchyliła głowę, oparła ją o ścianę i zamknęła ze znużeniem oczy. Z niechęcią myślała o tym, że jeżeli wszystko pójdzie po jej myśli, będzie musiała spotkać się z ludźmi, którzy w tak podły sposób potraktowali swoje jedyne dziecko.
- Nie. Nie mamy córki. To już nie jest nasz problem - powiedziała twardo Maria Piccio i rozłączyła się, nie dając dojść Lorenzy do słowa i jednocześnie odbierając jej jakiekolwiek nadzieje.
Dużo działo się poza nią. Zaciskała desperacko oczy, ilekroć przychodził ktoś z ośrodka ze strumieniem współczujących słów, które w założeniu miały ją pokrzepić, ale które w rzeczywistości zapędzały ją w większy psychiczny dół. Godziny mijały jak sekundy. Jedna za drugą. Jak tykanie starego zegara. Nie była pewna, czy chciała wiedzieć, co się dzieje. Wolała łudzić się najniklejszą nadzieją, która tliła się gdzieś w pulsujących skroniach, niż ściskać w świadomości pewność, że cały jej świat legł w gruzach. Że wszystko, co od paru lat popychało ją naprzód i nadawało znaczenie nawet najbanalniejszym sprawom, zwyczajnie przestało istnieć. Nieistnienie? Nieistnienie nie wchodziło w grę.
Z zewnątrz co pewien czas dochodziły do niej przytłumione dźwięki. Pojedyncze słowa, które starała się wyprzeć ze świadomości. Pomieszczenie wypełniało rytmiczne pikanie aparatury, której kable oplatały ciało Maddaleny na wszystkie możliwe sposoby. Nie wyglądała nawet tak źle. Trochę blado. Trochę nieprzytomnie. Zupełnie jakby spała po długim, wykańczającym dniu.
Następnego dnia Lora przyszła do szpitala z samego rana. Siedziała przy łóżku Maddie i lekko ściskała jej dłoń, bojąc się, że jej dotyk mógłby ją zaboleć. Uśmiechała się niemrawo i spojrzeniem pełnym miłości wpatrywała się w radosne oczy dziewczynki, która chyba nie zdawała sobie sprawy z tego, na jak cienkim włosku wisi jej życie. W jednej chwili do tęczówek Lory napłynęły gorące słone łzy, które chciała oddalić jak najbardziej od siebie. Nie potrafiła wykrztusić z siebie pojedynczego słowa, bo łzy odbierały jej mowę, a wciąż musiała odpowiadać na pytania podopiecznej i robić dobrą minę do złej gry.
Z każdą kolejną minutą powieki Maddaleny opadały coraz bardziej i z dużym trudem przychodziło jej uniesienie ich. Leżała nieruchomo ze świszczącym oddechem, aż w końcu ciężko zamknęła oczy.
Lora wiedziała, że to ostatnie chwile.
- Obiecuję, że będę za tobą tęsknić tak, jak tęskniłam za każdym razem, gdy wracałam do swojego mieszkania. Obiecuję, że nie zapomnę o tobie nigdy, tak jak nie zapomniałam o swojej siostrzyczce. I obiecuję, że będę cię kochać tak samo mocno, jak pokochałam cię pierwszego dnia. Walcz, Maddie, proszę, walcz dalej… - wykrztusiła przez ściśnięte gardło.
Dziewczynka nie usłyszała już tych słów. Jej oczy były już zamknięte, tak samo jak uszy. Jej dłoń cały czas była schowana w dłoni Lorenzy, która zbliżyła się do jej twarzy i pocałowała ją raz jeszcze w czoło, policzki, nos i powieki, które nie uniosły ciężaru życia.
- Obiecuję, że będę kochać cię do końca świata i jeden dzień dłużej.
Łzy popłynęły, zanim zdołała je powstrzymać, gorące, lecz natychmiast wsiąkające w skórę na policzkach. Ale cóż za sens ocierać je albo udawać, że nie płyną? Pozwoliła im żłobić nurt w bladych licach, zacisnąwszy mocno wargi, patrząc na pulchne, ale zarazem drobne ciało Maddie, znikające pod białym materiałem. Chciała zniknąć tak samo, odgrodzić się od świata. Pomógł jej Vettori, który wbiegł do sali z bukietem małych kwiatków. Zatrzymał się w pół kroku i chwyciwszy Lorę za rękę, ścisnął ją mocno i zapłakał rzewnie, nie zdążywszy się pożegnać. Kobieta mie była w stanie na niego spojrzeć, ale odwzajemniła uścisk, oddychając szybko i głęboko, by się uspokoić, by odzyskać nad sobą panowanie. Uniosła do ust jego dłoń i złożyła na niej delikatny pocałunek. Tylko w ten sposób mogła wyrazić, jak bardzo była wdzięczna Luce, że był przy niej od początku do samego końca.
Kiedy się wyprostowała, zapragnęła natychmiast opuścić szpital. Objęła mężczyznę w pasie, on objął ją ramieniem i uciekli od koszmaru, jakim dla obojga była nagła nieobecność Maddie, ich słoneczka, promyka, który dodawał radości każdemu kolejnemu dniu.
Jak więc Lora miała żyć, gdy jej życiu zabrakło kolorów?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz