Dziewięć

3.11.2014

Never give up, there is no such thing as an ending. Just a new beginning.

Zapach świeżo zaparzonej herbaty roznosił się w pokoju, a deszcz bębnił rytmicznie w okna, kiedy Lora rozsiadła się wygodnie na łóżku, opierając się plecami o stos puszystych poduszek. Światło z pokoju naprzeciwko przesączało się przez uchylone drzwi, rzucając na podłogę podłużne snopy żółtawej poświaty. Oplotła palcami sporawy kubek i przymknęła ze znużeniem oczy. Do jej uszu dochodziło zza ściany podśpiewywanie Luci i mimowolnie się uśmiechnęła. Upiła z kubka łyk gorącej herbaty i wypuściła głośno powietrze. Kiedy umarła jej siostra, a potem pochowała Maddie, sens zniknął jej z pola widzenia. Dopiero obecność Vettoriego, nieoczekiwana ciąża i zaręczyny przypomniały jej, dlaczego warto żyć. Znów walczyła o niezależność, miała cel, ku któremu dążyła, który pchał ją do przodu przez prozaiczność każdego dnia.
- Lora? - Drgnęła na dźwięk głosu i raptownie otworzyła oczy. W uchylonych drzwiach stał Luca.
Ujrzawszy uśmiech na twarzy kobiety, wszedł do środka, ponownie wpuszczając do pokoju snopy żółtawego światła. Upiła kolejny łyk herbaty i wbiła wzrok w twarz mężczyzny, który usiadł obok niej. Długie nogi zwisały mu poza krawędź łóżka.
- Powinniśmy jechać do ośrodka. Pamiętasz? - powiedział po chwili milczenia. Ostrożnie przejął kubek i odstawiwszy go na szafkę, splótł razem palce ich dłoni i zmusił Lorenzę do wstania.
Przygryzła wargę, kiedy Luca z troską delikatnie zdejmował z niej dużą bluzę i włożył ręce w rękawy jasnej koszuli, gdy zsuwał z jej nóg legginsy i zakładał jeansy. Przeczesał jej włosy dłonią i ucałował jej czoło, powieki, policzki, nos, a na końcu usta. Poprowadził ją korytarzem przed lustro, objął ramionami w tali, a dłońmi pogłaskał wyraźnie zaokrąglony brzuch.
- Myślę o rezygnacji z kadry w tym roku, chciałbym zostać przy tobie - mruknął cicho, z uśmiechem przyglądając się ich sylwetkom.
- Zgłupiałeś? - zirytowała się Lora i gwałtownie odwróciła się przodem do siatkarza. - Pojedziesz na zgrupowanie i najpierw będziesz walczyć w Lidze Światowej, a potem na Mistrzostwach w Polsce. Dla córki albo syna, rozumiesz?
- Córki - wzruszył ramionami.
Stali w ciszy przez parę minut, wsłuchując się w szmery muzyki dobiegającej z drugiego pokoju. Uparcie wpatrywali się w siebie, Lora zaciskała usta z dziecinnym zacięciem, a Luca uśmiechał się ciepło. Uświadomiwszy sobie komizm tej sytuacji, zaśmiali się, siatkarz ponownie ucałował ją przelotnie w głowę i pociągnął w stronę drzwi wyjściowych.
- Chodź, dzieciaki czekają.
Słońce było wysoko na niebie, kiedy szli wzdłuż wysokich budynków w kierunku ośrodka opieki społecznej. Chodniki lśniły jeszcze od przelotnego kwietniowego deszczu, a powietrze przesycone było wilgocią. Ale pomimo nie najwyższej temperatury i silnego wiatru targającego przechodniów za włosy, było jej wyjątkowo gorąco. Miała wrażenie, że czerwone policzki po prostu płonęły. Za każdym razem, kiedy choć na chwilę zerkała na ich złączone dłonie, uśmiechała się szeroko.
Szli niespiesznie, nie zakłócając otaczającej ich ciszy nawet słowem. Oboje uwielbiali ten rodzaj ciszy: niewymuszonej, nieuciążliwej; w której można było pozostać i nie czuć wyrzutów sumienia; w której oboje czuli się komfortowo. Taka cisza często się nie zdarzała.
Zatrzymali się dopiero pod drzwiami prowadzącymi do sali, w której przebywały małe Muminki.
- Będziesz ze mną?
- Zawsze, Lora.
Pchnęła niepewnie drzwi i od razu poczuła obejmujące ją w pasie pulchniutkie rączki. Mimowolnie zaśmiała się ciepło i pogłaskała małą Liv po głowie. Chwyciła mocno jej rękę i poprowadziła ją do stolika, przy którym pozostałe dzieci nieumiejętnie próbowały ułożyć puzzle.
- Cześć, dzieciaki - przywitała się z podopiecznymi. By skupić na sobie ich uwagę, kilka razy stuknęła dłonią o udo. Powiodła wzrokiem od jednej twarzyczki do drugiej i mimowolnie jej oczy zaszły łzami, znów nie dostrzegając wśród nich tej, która przez te kilka lat pracy w ośrodku była jej najbliższa.
- Co się stało? - zapytała Nico, przekrzywiając głowę i przypatrując się uważnie Lorze. - Czemu płaczesz?
Kobieta uśmiechnęła się ciepło i zerknąwszy przez ramię na Lucę, przywołała go do siebie. Kiedy siatkarz stanął za jej plecami i oparł dłonie na jej barkach, westchnęła lekko.
- Będę za wami tęsknić, wiecie?
- Tęsknić? Czemu tęsknić? Gdzie jedziesz? - Rozległy się krzyki, a Elia ze złości zrzucił wszystkie kartoniki na podłogę, psując układankę.
- Pamiętacie ten mecz siatkówki, na którym byliśmy? Luca tam grał.
- To ten pan, który zaopiekował się Isaią? - zauważył Efrem, a Lorenza kiwnęła głową z ciepłym uśmiechem.
- Tak. Niedługo zostanie moim mężem i wyjeżdżam z nim do innego miasta.
- Kochasz go! - zawołała Olivia i z powrotem podbiegła do opiekunki, chwiejąc się na prawo i lewo.
- Po czym poznałaś, Liv? - zapytał Vettori, nachylając się do dziewczynki, rozpoznawszy ją z opowieści Lory. Spłoszona schowała twarzyczkę w dłoniach i zerknęła na mężczyznę zza palców.
- Bo kiedy ktoś cię kocha, to inaczej wymawia twoje imię. Po prostu wiesz, że twoje imię w jego ustach jest bezpieczne - wyszeptała, speszona i szybciutko wróciła na swoje miejsce pomiędzy Ciro a Isaią.
- Nie jedź. - Elia zerwał się z miejsca i mocno objął Lorę za szyję. - Nie jedź.
Skuliła się, spowita strachem, wstydem, niepewnością i ramionami chłopca i pozostałych dzieci. Modliła się, by już nie mówiły tak dobitnie. Uroniła kilka łez i uświadomiła sobie, że tak samo, jak one będą tęsknić za nią, ta ona nie będzie potrafiła wyrzucić ich ze swojej pamięci. Ponownie schowała się w ich ramionach, całując po głowach, policzkach, dłoniach i pozwalała im płakać i prosić, by nie jechała, choć ich głosy już nie były tak pewne, jak przed chwilą, jakby już rozumiały, że niczego nie zmienią.
- Wiesz, Luca... - zaczęła cicho, kiedy szli opustoszałymi ulicami Piacenzy z powrotem do jej mieszkania, trzymając się za dłonie. - Niech sobie będą wszyscy mądrzy ze swoimi rozumami, a ja z moją miłością do ciebie niech sobie będę głupia. Jedźmy do Modeny.
Wszystko wokół pogrążone było w swoistym letargu; mijający ich ludzie o nieobecnych spojrzeniach z wysiłkiem utrzymywali swoje zmęczone po całym dniu ciała w pozycji pionowej, a rozbiegane z rana dzieciaki teraz powłóczyły nogami z marzeniem, by jak najszybciej znaleźć się w domowym zaciszu.
Vettori kopnął leżący na drodze kamień i uśmiechnął się lekko.
- Jedźmy, Lora.
Widziała małe rączki, które próbowały sięgnąć gwiazd. Radosny uśmiech na twarzy dziecka, gdy zasypiało w jej ramionach. Widziała niemowlę, które mieściło się w ich dłoniach, a oni tulili je do klatki piersiowej. Dorosła do wyobrażenia rodziny i nie żałowała, bo Vettori dał jej odrobinę szczęścia i spokoju, i nadziei, i pewności, że liczy się tylko to, co jest tu i teraz. I tym żyła.
Wrzucała do walizki kolejne koszulki, bluzy, pary spodni, książki i drobne upominki otrzymane od wszystkich osób, którym do tej pory udało jej się pomóc. Uśmiechała się smutno przy niektórych przedmiotach, uświadomiwszy sobie, że może już nigdy nie spotka byłego skazańca, który dzięki niej odstawił butelkę i był w stanie utrzymać stałą pracę czy dziecka, które zasypiało spokojnie każdego wieczoru, nie bojąc się pięści swojego ojca.
- Czy to się dzieje naprawdę? - zapytała cicho, kątem oka zauważywszy stojącego w progu siatkarza.
- Tak.
- Już nie wiem, co jest prawdziwe - westchnęła i usiadła na brzegu łóżka, zaciskając mocno dłonie na materiale narzuty.
Luca przeszedł przez cały pokój, robiąc duży krok nad rozrzuconymi na środku podłogi rzeczami i kucnął przed kobietą, swoimi dłońmi nakrywając jej zbielałe kłykcie.
- Ja jestem - odpowiedział cicho, nie odrywając wzroku od jej oczu i uśmiechając się z miłością.

1 komentarz:

  1. Powiem szczerze, że ten rozdział podoba mi się o wiele bardziej od poprzedniego, jest w nim coś fajnego ;) pozdrawiam, Ola :)

    OdpowiedzUsuń